wtorek, 24 kwietnia 2012

Zaczynam od nowa.


Podczas pisania w uszach http://www.youtube.com/watch?v=bNKbeV3wM84  :))

Mając dwadzieścia pięć lat i  dziewięcioletni związek za sobą… wracam do miejsca z którego przyszłam. Czuję się jakbym znów miała 15 lat, może z kilkoma różnicami: brak realnych  przyjaciół, jednego rodzica mniej,  więcej skrzywdzonych osób wokół, zdana matura, nie skończone studia, brak dachu nad głową. Są też sprawy, które przez te dziewięć lat się nie zmieniły… nadal mużyka ma wielki wpływ na moje życie, na moje uczucia, odczucia, nastrój, humor, czasem na moje słowa i czyny…
Kiedyś już pisałam bloga, dawno, dawno temu. Później go zawiesiłam(?) coś z nim zrobiłam a teraz nie mogę przypomnieć sobie hasła i go reanimować a szkoda, WIELKA szkoda, bardzo bym chciała sobie poczytać to co pisałam kiedyś :) może kiedyś sobie przypomnę, wiem, że ciągle jest tam gdzieś w tej blogosferze całej i trzyma moje wspomnienia.
Wydaje się, że osoba dwudziestopięcio letnia powinna mieć jeśli nie ułożone życie to chociaż już jakiś plan na nie. Jakiś cel, cokolwiek. Co mam ja w tej chwili? Mieszkanie na sprzedaż na które wzięliśmy kredyt razem z ex narzeczonym… i w sumie to tyle co mam! Ha! Śmieszne (?) groteskowe dla mnie, naprawdę.
A przepraszam! Mam jeszcze psa, którego dostałam od ex na naszą pierwszą rocznicę. O!
Kiedy się poznaliśmy miałam szesnaście lat, przyjaciółka namawiała mnie żebym się z Nim umówiła „Wiesz tak do końca wakacji, przynajmniej się nudziła nie będziesz”. No ok, co mi szkodziło nie? Było fajnie, miło, gówniara której starszy o cztery lata chłopak skradł pocałunek po pierwszej randce w klatce bloku w którym za równo On jak i ona mieszkała. Początki były trudne, nie będę zagłębiać się w szczegóły, lecz z biegiem czasu było lepiej. Przekonałam się do niego, jakieś trzy, może cztery lata sielanki. Później coś zaczęło się zmieniać. Pomimo tego zaręczyliśmy się, kupiliśmy mieszkanie… Po kolejnych trzech latach, któregoś dnia zaczęliśmy rozmawiać o dziecku, nawet przez pół roku można powiedzieć, że się staraliśmy ale jakoś nic z tego nie wyszło. Minęły dwa następne lata… w styczniu tego roku- ja jeszcze przed dwudziestymi piątymi urodzinami, On już po dwudziestych ósmych znów powrócił temat dziecka. Zapaliła mi się czerwona lampka… i to był chyba ten moment w którym stwierdziłam, że się wypaliłam w tym związku, że nie ma sensu dalej próbować skoro ja nie czuję tego CZEGOŚ. Już dawno nie patrzyłam na Niego z czułością, Jego dotyk nie sprawiał mi żadnej przyjemności, ja miałam swój świat. Cieszyłam się kiedy wieczorem przychodzili do Niego koledzy na mecz, na piwo, ja wtedy mogłam otworzyć swojego laptopa i wejść w wirtualny świat. Cieszyłam się kiedy nie spędzaliśmy razem czasu, jeśli kino to też ze znajomymi- irytowała mnie obecność tylko Jego osoby. Ta rozmowa o dziecku uświadomiła mi, że nie mogę tego zrobić. Najpierw pomyślałam, że ok, ja mogę się męczyć, jakoś dam radę (teraz myślę- tylko po co?) ale DZIECKO? Chyba zdałam sobie sprawę, że tak nieodpowiedzialna być nie mogę, nie będę skazywać małego człowieka na życie w takiej rodzinie. Wtedy też uświadomiłam sobie, że już kupno wspólnego mieszkania było błędem, chyba myślałam wtedy, że to chwilowe- moje ostudzenie uczuć do Niego, że będzie lepiej, że przecież wszyscy mają kryzysy tak? W tym samym momencie przypomniałam sobie moment w którym zapytał czy za niego wyjdę- moja first thought? Ale jak to? Przecież to nie TO! First answer? TAK. Teraz mam wielką ochotę się za to porządnie pierdolnąć! Po cholerę się zgodziłam jak już wtedy czułam, że On nie jest Tym jedynym (jakie to festyniarskie!) Chyba jednak znam odpowiedź na pytanie dlaczego się zgodziłam: z wygody, z przyzwyczajenia do myśli, że jesteśmy razem tyle czasu i pewnie już będziemy, trochę ze strachu, że bez Niego sobie w życiu nie poradzę, ze strachu przed samotnością, ze strachu, że nikogo już sobie w życiu nie znajdę. Chyba dlatego się zgodziłam. Byłam słaba całe życie, tak długo już wiedziałam, że to nie TO a mimo wszystko nie byłam w stanie mu powiedzieć, że Go nie kocham bo bałam się, że Go zranię. Bałam się, że On mnie kocha a ja okażę się taką suką która Go zostawia jak jej się znudził. Bałam się, że wszyscy będą mnie oceniać, że On tak dużo dla mnie zrobił a ja jestem taka niewdzięczna i odchodzę. Tak się tego wszystkiego bałam, że nawet myślałam o samobójstwie, wolałam odebrać sobie życie niż powiedzieć mu, że Go nie kocham!!! Nawet podjęłam taką decyzję, jakoś w marcu. W maju Ex miał jechać na weekend na szkolenie, wtedy miałam to zrobić. Wiedziałam, że Jego nie będzie, będę miała dużo czasu. Jakoś to zaplanuję i już. Nawet przeczytałam bloga kobiety która opisuje swoje życie po samobójstwie swojego męża. Beczałam prawie przy każdym jej wpisie. Jednak ta myśl odeszła po tych wydarzeniach -> Pewnie do tej pory bylibyśmy razem gdyby nie impreza na której MUSIELIŚMY być kilka dni temu. Wcześniej pokłóciliśmy się o jakąś głupotę i ciche dni trwały już prawie tydzień. Na imprezie po kilku piwkach języki nam się rozwiązały a ja nabrałam odwagi no i poszło. On zapytał co się dzieje a rozmowa skończyła się na tym, że musimy się dogadać co do sprzedaży mieszkania i spłaty kredytu. Dwa dni później zapytał czy decyzję podjęłam już na 100% , ja nie wiedziałam o co dokładnie pyta więc powiedział, że chodzi mu o to czy się rozstajemy, czy na pewno chcę sprzedać mieszkanie bo on tego nie chce… Wiedziałam! Tego się bałam, że tam na imprezie mówił, że mam rację mówiąc że się wypaliliśmy, że między nami nie ma już tego co kiedyś a teraz?! Teraz znów twierdzi, że mnie kocha. NO KURWA!!!! Odpowiedziałam, że tak, że jestem pewna, że nie widzę już sensu. Nic nie powiedział. Od tamtego dnia minęły kolejne dwa. Zabrał swoją poduszkę z sypialni i przeniósł się do innego pokoju, rozmawiamy tylko o rachunkach i typowo organizacyjnych rzeczach. Nasi rodzice jeszcze nic nie wiedzą, ja na razie nie mam odwagi nic mówić, On chyba też. Być może ma nadzieję, że zmienię zdanie. W końcu nie raz już się rozstawaliśmy, kiedyś nawet się wyprowadziłam, ale w końcu wróciłam. Teraz tak się nie stanie. Dlaczego? Dlatego, że kiedy w końcu mu powiedziałam, że to koniec- odczułam wielką ulgę. Jakby przysłowiowy kamień spadł mi z serca. Kiedy o Nim myślę nie czuję nic, zupełnie, jedynie strach, że Go skrzywdziłam. Żadnego uśmiechu na twarzy myśląc o Nim. Żadnego ciepła w środku, żadnej tęsknoty. Nic. Czy to nie najlepszy dowód na to, że powinniśmy się rozstać?
Na tą chwilę to tyle jeśli chodzi o mojego Ex. Pewnie jeszcze nie raz będę o Nim pisać, jakieś przemyślenia, wspomnienia, odczucia w stosunku do Jego osoby.
Siedzę teraz w domu sama, no ok, z psem. Impuls, że założyłam tego bloga? Chyba tak, ale też czuję coś takiego jakbym cofnęła się o te dziewięć lat do tyły, jakby nic się nie zmieniło. Wtedy tez pisałam właśnie i to takie dziwne jest… czuję się jak taka nastolatka… to chore. Powinnam być kobietą po studiach, posiadającą lub szukającą ambitnej pracy z dobrymi zarobkami, powinnam mieć jakiś cel, do czegoś dążyć a tymczasem ja chcę się bawić, żyć beztrosko, nie martwić się niczym, jeździć po kraju, może po świecie na koncerty Marsów (:D) chcę odwiedzić pewną Osobę… Chyba wciąż jestem niedojrzała gówniarą która ma pstro w głowie. Przeraża mnie to, głupie ale dużo moich koleżanek ma już dzieci, co raz częściej słyszę, że kolejna kumpela z liceum zakłada rodzinę a ja co? Ja pierdolę! Nieźle…

Zaczynam od nowa pisać bloga. Zaczynam od nowa życie...