wtorek, 6 listopada 2012

'Don't bend, don't break, baby, don't back down...'



23.10.2012r.

Od samego rana pada śnieg, chlapnęła mi w twarz ta breja o 5.30 kiedy szłam do pracy… teraz jest już wszędzie biało i wciąż wali z nieba konkretnie. Jeszcze półtora miesiąca temu siedzieliśmy w górach na balkonie w minimalnej warstwie odzieży bo upał sięgał 30 stopni a teraz trzeba kurtki zimowe wyciągać. Jak zwykle sprzeczne uczucia. Pierwszy śnieg zawsze wywołuje u mnie ciepło w środku. ZAWSZE. Od razu wchodzą do głowy obrazy choinki, światełek, ciepły klimat świąt, ta atmosfera, którą w reszcie chciałabym poczuć. Przeżyć prawdziwie wzruszającą Wigilię, z kimś najważniejszym. Jak było do tej pory? Za małolata Wigilię spędzaliśmy tylko w wąskim gronie, ja rodzice i rodzeństwo. Zawsze zazdrościłam tym, którzy organizowali Święta całą rodziną, ciotki, wujkowie, dziadkowie, kuzyni, kuzynki… kupa ludzi jednym słowem. Tak chciałam. Takie Święta zawsze były u Ex. Zjeżdżała się jego rodzina, kuzyni z malutkimi dziećmi. Pierwszą Wigilię spędziłam x Ex i jego rodziną dwa lata po śmierci mojej mamy. Cieszyłam się jak głupia na wspólną kolację w tak dużym gronie, w momencie otwierania prezentów bywało tak głośno, że chyba nikt nikogo nie słyszał a i tak każdy gadał :) Było prawie idealnie. Prawie. Dlaczego? A no dlatego, że Ex nie lubił rodzinnych spędów. Co rok było to samo. Dwa tygodnie przed Świętami, tydzień, wszystko super, przygotowania, planowanie, kupowanie prezentów, no czuje się ten klimat czy się chce czy nie, zawsze się w niego wpada. Źle najczęściej zaczynało się dziać dzień przed Wigilią. Wystarczyło jedno spojrzenie na wyraz jego twarzy żebym wiedziała, że to już się dzieje. Nerwy wywoływało nawet to, że miał wybrać w co się ubierze na kolację. Z  każdego roku, przez te dziewięć lat mam do opowiedzenia jakąś smutną, Świąteczną historię. Tych z początku kiedy się spotykaliśmy już nie pamiętam, ale nigdy nie zapomnę jak się cieszyłam kiedy WRESZCIE, pierwszy raz od dawna Wigilia nie skończyła się awanturą. W pierwszy dzień Świąt pojechaliśmy do mojej rodziny na obiad, taka tradycja już- imieniny cioci Ewy itd. :) Wszystko pięknie, super, ekstra. Żadnych zgrzytów, chłopaki z wujkami opracowywali jakieś procenty. Dzień udany jak rzadko. Wracaliśmy do domu, Ex po procentach, odwoził nas mój brat, który za Ex nigdy nie przepadał (i vice versa) jego żona i mała córeczka. Drogi do domu było ze 20 minut, wywiązała się jakaś wymiana zdań między chłopakami, dyskusja, no niby wydawałoby się że rozmowa dwojga dorosłych ludzi, trochę nerwowa ale oni zawsze tak ze sobą rozmawiali. Ładnie się pożegnaliśmy, w zgodzie rozstaliśmy możecie sobie tylko wyobrazić moje zdumienie kiedy przekroczyliśmy próg mieszkania i od razu usłyszałam tyradę pretensji, nawet nie wiem o co, pamiętam, że nie wierzyłam własnym uszom, że to znów się dzieje. A było tak zajebiście. Nie reagowałam, nie chciałam wdawać się w dyskusję ale to go chyba jeszcze bardziej nakręcało. Zabrałam ubrania i poszłam do łazienki się przebrać, nawet nie zamknęłam za sobą drzwi na zamek a ten idiota się wściekł i zaczął krzyczeć, żebym się nie zamykała przed nim jak do mnie ‘mówi’. Wybił szybę w drzwiach gołą ręką. Nie raz już mu się zdarzało coś zbić, lustra potłuczone były wszędzie. U nas, u jego matki w domu, w mieszkaniu które kiedyś wynajmowaliśmy też rozbił jedno ale tym razem byłam w kompletnym szoku, mógł zrobić mi krzywdę, łazienka jest maleńka więc kilka odłamków mnie trafiło. I za co? Za to, że nie chciałam znów się kłócić, że chciałam przemilczeć, poczekać aż się uspokoi. No to się uspokoił… Najczęściej w takich sytuacjach reagowałam gniewem, krzyczałam na niego, wyzywałam od najgorszych, wszystko z nerwów wiadomo. Pamiętam, że na tym się nie skończyło, walił tą rozwaloną ręką po meblach, w kuchni o ścianę. Wszystko było zachlapane krwią, ściany, podłoga, jasny dywan w przedpokoju… Nie byłam zła, po prostu nie wierzyłam, że to się dzieje. Bez nerwów powiedziałam mu żeby się uspokoił bo zrobi sobie krzywdę, nie pamiętam co mówił, czy krzyczał ale chyba tak. Założyłam buty i wyszłam. Szczęście w nieszczęściu, że miałam klucze od mieszkania jego mamy, która spędzała Święta u swojej mamy i tam nocowała w ten podczas. Mam nadzieję, że nikt z Was nie wie, co się czuje w takiej chwili. Zamiast cieszyć się swoim towarzystwem w taki wyjątkowy czas, zamiast leżeć w ciepłym domu, przy choince rozmawiać o pierdołach, albo śmiać się po raz setny oglądając Kevina ja łaziłam po osiedlu, w mróz, po ciemku i nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Wyszłam z domu, żeby nie patrzeć na koszmar, który dział się przecież nie pierwszy raz. Zaczęłam płakać dopiero kiedy zadzwoniłam do jego mamy i opowiadałam jej co się stało. Powiedziała, że bez problemu mogę iść do jej mieszkania i tam przenocować. Niedługo przyszła siostra Ex ze swoim chłopakiem i naszą wspólną koleżanką. Wszyscy doskonale wiedzieli jaki on jest, że jest nerwowy, porywczy a jak wypije i coś mu się nie spodoba to już koniec. Współczuli mi, nie raz słyszałam z ich ust, że dziwią się, że ja jeszcze wytrzymuję. A to jest naprawdę dobry chłopak, tylko ma problemy, które zaczęły się już w dzieciństwie.
Dopiero po jakimś czasie kiedy spojrzałam w lustro w łazience zauważyłam zadrapania od szkła na czole i nosie, których nawet nie czułam wcześniej. Kilka strupków było też na rękach. Takie rzeczy zostają w człowieku na zawsze. Czasem przychodzi czas, że muszę to z siebie wyrzucić i  wyrzucam to po raz kolejny, tutaj, bo wciąż kiedy myślę o Świętach cieszę się, że nadchodzą, a za chwilę pojawia się ten lęk. Wiem, że w tym roku tak już nie będzie. Będzie spokojnie, nic złego się nie wydarzy, ale w tym roku boję się czegoś innego. Boję się tego uczucia samotności, wiadomo, że nie będę sama. Jest rodzina, kilkoro znajomych z którymi można się spotkać ale nie ma TEJ osoby. Chyba nie jestem w stanie żyć sama tylko dla siebie. Nie umiem dać sobie czasu. Chcę już, teraz, natychmiast. A może to jest naturalne?   Może i jest, tylko dlaczego tylu ludzi, którzy są sami, nie mają drugiej połówki  daje radę, nie łamią się a ja tak nie potrafię? Co ze mną jest nie tak?   
Zdałam sobie sprawę z tego, że do tej pory zawsze dostawałam to czego chciałam. Jak się na coś uparłam to kombinowałam, krążyłam chodziłam i robiłam wszystko żeby to dostać i udawało się. M. jest pierwszą ‘rzeczą’ której nie jestem w stanie zdobyć, jest poza zasięgiem i nie mam na to wpływu. W tej chwili to jest najgorsze, że On jest gdzieś tam, a ja nie mogę zrobić nic, żeby Go mieć. Co jest najgorsze na przyszłość? To, że boję się, że nie będę potrafiła odpuścić a  On zawsze będzie tym którego chciałam a nigdy nie dostałam.


6 listopada 2012r.


Miałam się ustosunkować do Twojego komentarza Mary pod ostatnim rozdziałem, tym na temat chuja :) Być może masz dużo racji, ja nie potrafię się obiektywnie ustosunkować do Jego osoby ani zachowania. Dla mnie jest tym, którego kocham. NIGDY wcześniej czegoś takiego nie czułam. Kilka dni temu rozmawialiśmy na gadu, wyszło tak, że napisałam mu wszystko co czuję, pomimo rad Roberta, który mi mówił, żebym tego nie robiła bo po co skoro M. i tak ma to w dupie. Napisałam, WSZYSTKO. Zapytał się mnie jak to jest możliwe, że się w nim zakochałam, dlaczego. Napisał, że On na to nie zasługuje. Przeprosił mnie, konkretnie w sumie nie wiem za co. Powiedział, że cieszy się, że mnie poznał. Tyle.
Kilka dni później M. zasunął mi takiego kopa, pewnie nawet nieświadomie, że myślałam, że już się z tego nie podniosę. Przepłakałam kilka dni, nie przespałam kilku nocy, biedny Robert ciągle czytał te moje lamenty, pisał ze mną po nocach, praktycznie codziennie. Pocieszał, próbował mnie z tego wyciągnąć prośbą, groźbą.  Okazało się, że ten zajebiście bolesny kopniak odbił mnie od dna.  Uświadomił mi, że ja i On to przegrana sprawa, przynajmniej na ten czas a ja nie mogę czekać. Nie mogę czekać bo to mnie dobija. Nie pozwala mi się podnieść i iść dalej. Przestałam się zastanawiać dlaczego tak jest, czemu to właśnie On jest tym, który siedzi mi w głowie i sercu tak głęboko. Przestaje pomału się tym dręczyć. Kiedy zaczynam o nim myśleć wchodzę na profil fb i oglądam ich wspólne zdjęcia… może pomyślicie, że to znęcanie się nad sobą, na początku tak było a teraz to i pomaga racjonalnie myśleć. Pomaga mi przyswoić sobie niezaprzeczalny fakt, że On jest ze swoją dziewczyną, nie ze mną i nie ma sensu dłużej się tym gnębić.  Mam świadomość, że teraz tak piszę a pewnie jeszcze nie raz będę beczeć, przechodzić załamki, tęsknić. Nic na to nie poradzę, mogę jedynie się tylko starać dusić to w zarodku kiedy tylko poczuję, że zbliża się kryzys. Jak wyjdzie? Zobaczymy.

W tej chwili jest na tyle dobrze, że zaczęłam myśleć o kimś innym. Tak, tak pojawił się ktoś w mojej głowie, bo jak to mówią ‘klin- klinem’ Podobno ta metoda działa, czy ją wypróbuję? Jeszcze nie wiem. Na razie jestem na etapie rozważania za i przeciw. Pewnie ten z Was, kto czyta mojego bloga od początku i zna już trochę perypetie z facetami czytając to co napiszę pod spodem klepnie się w czoło i pomyśli, że jestem posrana jak nikt inny na świecie :) Dlaczego? Już tłumaczę.  
U mnie nigdy nie może być normalnie i bezproblemowo. Facet o którym zaczęłam myśleć ostatnio, to C. C jest kolegą  Ex (HA!) kumplem z pracy, który często u nas bywał przy okazji jakichś imprez np. urodzin Ex, sylwestra itd. No i to chyba mój główny problem. Oni razem pracują, kumplują się, spotykają, mają wspólną pasję- motory… Słyszałam, że między facetami jest coś takiego, taka niepisana umowa, że byłej kumpla się nie tyka :| A może to stereotyp? Może sama sobie to wymyśliłam ze strachu? Sama nie wiem przed czym. Niby chcę, lubię go bardzo, podoba mi się fizycznie i wewnętrznie. Jest osobą bardzo optymistyczną, nigdy nie widziałam go złego, smutnego, nigdy nie słyszałam żeby na kogoś krzyczał lub mówił o kimś źle. Totalne przeciwieństwo Ex! Ciągle pełny energii, czasem śmialiśmy się w naszej paczce, że C ma ADHD :) ciągle latał za piłką, bawił się z dzieciakami znajomych, skakał na trampolinie, wiecznie wszędzie go było pełno… No i właśnie niby chcę a jednak coś mnie powstrzymuje od zrobienia pierwszego kroku. Trochę zniechęcił mnie Robert. W pierwszej wersji powiedział, że w sumie to nie mam nic do stracenia, później jednak napisał, że jego zdaniem nie powinnam się w to mieszać bo jednak Ex może być sporym problemem. Może nie bezpośrednio, wydaje mi się, że nie powinien mieć z tym problemu, jednak dla C. mogłoby być to krępujące i niezręczne, w tej kwestii się z Robertem zgadzam. Rozmawiałam też z Kasią, która zna C. tak samo jak ja. Razem bywaliśmy na tych samych imprezach i ona z kolei od początku jak tylko jej o tym powiedziałam stwierdziła, że ‘nie’. To nie jest dobry pomysł, dopiero później kiedy dłużej pogadałyśmy zaczęła się nad tym głębiej zastanawiać ale czuję, że tak jak Robert nie pochwala tego. Parę dni temu spotkałam się z Agatą, koleżanka z naszej paczki, która razem ze swoim facetem pracuje z Ex i C. i o dziwo bardzo się ucieszyła, że to właśnie C. chodzi mi po głowie. Od razu zaoferowała się, że może mu szepnie słówko w pracy na mój temat, czego ja jej absolutnie zabroniłam. Wymusiłam na niej przyrzeczenie, że nikt, nawet jej facet ma się o tym nie dowiedzieć. Podejrzewam jednak, że Marek (jej facet) się dowie, wątpię, że będzie aż tak twarda i nie podzieli się z nim tą ‘radosną nowiną’. Jej optymizm mnie powalił. Zaczęła gadać, że jakby tak spojrzeć to pasowalibyśmy do siebie i że ‘ale by było fajnie’ prawie, że podskakiwała z radości heheh ale to też jest totalna optymistka, prawie jak C. Ona tam nie widzi problemu, że chłopaki razem pracują i wgl no NIE WIDZI PROBLEMU. Tak więc realnie patrząc jest 1:1 Agata za, Kaśka przeciw. Z wirtualnych doradców: Rob przeciw. Z Moniką nie rozmawiałam na ten temat. Ostatnio miałyśmy znów ciężką wymianę zdań, ale powoli zaczynam wychodzić na prostą i mam nadzieję, że i z Nią w końcu wyprostuję sprawę, przynajmniej częściowo. Ciekawa jestem jej opinii na ten temat.
Na razie bilans wychodzi ujemny. A jakie jest wasze zdanie w tej kwestii?

Znów jest skrajnie. Z jednej strony chcę, niby nie mam nic do stracenia, niczym nie ryzykuję (niby) może być fajnie, mówią, że jak nie spróbujesz to się nie przekonasz ale z drugiej strony chyba trochę sprawa z M. mnie hamuje. Z nim też tak było, też myślałam, że nie mam nic do stracenia, poszłam na żywioł, zrobiłam to co chciałam i przez chwilę było zajebiście. A później jednak straciłam coś czego się nie spodziewałam, trochę zdrowia psychicznego. Nie umiałam zachować dystansu i teraz też się tego boję. U mnie wszystko jest albo czarne albo białe. Nie umiem znaleźć złotego środka. Daję z siebie wszystko albo nic. Dlatego biję się sama ze sobą i znów nie wiem co robić. Nie chcę czekać, tracić czasu a z drugiej strony nie chce postępować pochopnie. Nie znam bardziej niezdecydowanej osoby niż ja. Znów zaczynam tragizować, zamiast wziąć po prostu telefon i napisać do Niego jednego głupiego  smsa…Sama już nie wiem czy to stereotypy, które mam w głowie mnie tak blokują czy zdrowy rozsądek podpowiada żeby nie pakować się w kolejną z góry przegraną sprawę.

No właśnie… ‘It’s my life’ :)

P.S. Miałam napisać coś od emocjonalnej strony odnośnie poprzedniego wpisu, no nie wyszło puki co. Może kiedyś. Teraz wolę o tym nie myśleć, nie przypominać sobie ciemnych spraw kiedy w końcu jest lepiej.
P.S. Co z tymi mądrościami, które mówią nam żeby iść za głosem serca?